nej czapce sukiennej, z niedużą jasną brodą dokoła ogorzałej twarzy szedł pochylony nad czepigami pługa, podtrzymywał je rękami i uważnie śledził odwijającą się z lemiesza skibę.
Wiktor zaczekał, aż do końca doorał bruzdę i stanął pod zaroślami. Wtedy wyszedł z cienia. Chłop spojrzał nań ciekawie, wyprostował się, ale nie zdradził żadnego zdziwienia, ani przestrachu.
— Dopomóż Boże!
— Dziękuję. A skąd to?
— Ze świata!
— Rzecz prosta, że ze świata! Przecie nie od nas!
Rozśmiał się i błysnął białemi zębami i niebieskiemi oczkami.
— A któż to was tak ogołocił?
— Buryaci.
— Ho! ho! Zdala idziecie. I nikt was nie przyodział?
— Nikt. Chyba wy dacie jaką koszulinę i portczęta...
— Pewnie, że dam. Toć to srom dla całego świata, żeby taki młody chłop ciałem na słońcu świecił!
Zawrócił konie i lemiesz w ziemię wraził. Wiktor chciał iść za nim.
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/344
Ta strona została przepisana.