Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/352

Ta strona została przepisana.

Deszcze wstrzymały zbiór siana, zamknęły kosiarzy na czas jakiś w izbie... Ale i w domu roboty było huk. Gospodarz, który musiał jechać do gminy w pilnym interesie, wahał się i rozważał: czy wziąć z sobą Wiktora czy nie.
— Jeszcze go o paszport spytają! — ostrożnie zauważyła żona.
Pojechał więc Mitryj Stepanycz sam.
Deszcz chlapał, bębnił w dach, w ściany i okna domostwa, jak obrzydły, dokuczliwy grajek. A w dali ryczał i stękał targany wichrem ocean boru.
— Ale dziś to już ciebie, Wiktorze, nie puścimy na siano... Musisz spać z nami w izbie... w sieni...
— A bo co?
— Boimy się... Słyszysz, jak huczy... Jeszcze kto przyjdzie...
— Onegdaj w boru, mamko, tak ci coś czarnego latało niziutko. A zamiast ślepiów miało węgle żarzące... Praa! i Wierka widziała! Mamko, jak mi Bóg miły, latało!... — łopotał Kieszka.
— Nie, widziała ja, nie... łżesz! — broniła się Wierka.
— Cudacznie bywa na świecie... Bywa, że widzisz, czego niema a nie widzisz, co jest... Ale najstraszniejszy, a zarazem najmilszy to