Przed wejściem do »powiatu« wyczekał zmierzchu.
Mieścina składała się z wielkiego zabłoconego placu, z którego wychodziło kilka uliczek, wiodących wprost w pole. Na środku placu czarna, wielka, jak góra, cerkiew odrzynała się kopulastemi wieżami wyraźnie na chmurnem niebie... Niedaleko majaczyła niejasno biała plama murowanego, piętrowego więzienia, upstrzona centkami ciemnych okienek. Dokoła rozsypały się pokornie nizkie, płaskie, niepozorne domki... Słabe, nieliczne światła nieśmiało migały w oknach.
Szumski stał na rozstaju i nasłuchiwał. Pod parkanem, poufale pochylonym na ulicę, ktoś cłapał niezgrabnie, walcząc z deszczem i wichurą.
— Co to? Kto tu? Czego? — spytał lękliwie przechodzień, gdy Wiktor wynurzył się nagle z ciemności.
— Gdzie mieszkają »politycy«?
— A czego chcecie od nich?
— Mam interes... Przywiozłem na sprzedaż... Przysłano mię ze wsi...
Zaciął się, gdyż nie przygotował odpowiedzi zawczasu.
— To chodźcie za mną... — odrzekł nieznajomy życzliwiej.
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/360
Ta strona została przepisana.