Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/361

Ta strona została przepisana.

Pocłapał dalej, co krok wpadając w kałuże wody, które usiłował wymijać.
— Pogoda!... A zboże i siano gniją! Jakże tam zbiory u was?
— Na pniu porastają...
— Znów głód... Lud nie dojada, a panowie tymczasem...
Zaczęła się leciuchna propaganda. Wiktor zrozumiał, że dobrze trafił, i nagła, szalona radość żywym, ciepłym strumieniem oblała mu piersi, serce, ogrzała zziębnięte, wyczerpane członki. Cichy, niewstrzymany śmiech wyginał mu usta, okrąglił ścięte wichrem policzki, łaskotał mile wnętrzności. Tułacz szedł i milczał. Towarzysz tymczasem posuwał się chyżo w wywodach w kierunku programu rolnego. Był to czyściuchny program s.-d., najnowszego stempla, »bolszewickiej« odmiany.
— Chcecie zabrać ziemię, bierzcie! Rozumie się, że bez żadnych wykupów. Ziemia boża!...
— Bez żadnego burżuazyjnego zawracania głowy... A czy wy sami macie ziemię? Czy dużo macie ziemi?...
— Nie, towarzyszu! Jestem wygnańcem. Uciekłem z Orlińskiego sioła...
Nieznajomy obrócił się z nerwowym giestem.