Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/362

Ta strona została przepisana.

— Z Or-liń-skie-go sioła?! Z tak daleka? Jak się nazywacie?
— Szumski.
— Szumski.... Szumski... Acha, coś sobie przypominam. — Pisano nam, ale myśmy myśleli, żeście już Bóg wie gdzie... Chodźcie prędzej, zmarzliście pewnie... To tu, tu... W tę bramę naprawo... Ale pozwólcie, że pójdę pierwszy, zobaczę, czy niema kogo obcego!
Skoczył na ganeczek pod filarki i znikł w sionce. Wiktor wycierał nogi na schodach i przysłuchiwał się znanemu gwarowi za jasno oświetlonem oknem. Gwar nagle urwał się, następnie drzwi szeroko otwarły, buchając ciepłem i światłem...
— Chodźcie, chodźcie, towarzyszu!
Pokój niewielki, pełen tytuniowego dymu... Lampa pod zielonym abażurem na stole... Szklanki i filiżanki z herbatą... Połamany i pokruszony chleb razowy... Książki, gazety... Twarze młode, oczy błyszczące z pod okularów i bez okularów... Czupryny gęste, rozkosznie rozwiane, lub ostrzyżone na wspaniałego jeża... Gdzieś w dali jaśniała nieśmiało łysina...
Obstąpili go, i pół tuzina rąk pompowało mu aż do omdlenia prawicę.
— Chcecie herbaty? Siadajcie tutaj! — zabrzmiał melodyjny głos kobiecy.