— Policya przyjedzie... obławę urządzi — to potem tu będzie jak w Peterburku... Śpiąc, przejedziecie bezpiecznie... no... nie dalej, jak do następnego przegonu... A tam znowu komisya — drwił drugi.
— My właśnie swego »boja« na tamten przegon chowamy! — żartował Wiktor.
— A to jedźcie z Bogiem!... Ale w jarze podwiązałbyś, Romanie, dzwonki, na wszelki wypadek.
— Ano wiem!
Znów głucho zastukały kopyta i zaturkotały koła po zacienionej borami drodze. Pod górą, która jak brzydki garb, najeżony lasem, wzdymała się do połowy nieba, woźnica zatrzymał się, dał koniom wytchnąć, odpiął brzękadła i podwiązał dzwonki. Noga za nogą, jakby skradając się, wyjeżdżali na przełęcz po piaszczystem zboczu. Chłop szedł obok wozu, Wiktor z towarzyszem również wysiedli. Górą, szczytami drzew, przelatywały ciche poszumy, jakgdyby dreszcze — czasem koń parsknął, czasem okute kopyto ostro stuknęło o korzeń lub skrzesało iskry o porzucony na drodze kamień...
— Dzięki Bogu, świta — szepnął woźnica, gdy stanęli na szczycie. — Teraz siadajcie i trzymajcie się...
Poprawił szleje na koniach, wytarł im
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/371
Ta strona została przepisana.