Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/372

Ta strona została przepisana.

mordy, przysiadł na rogu wasągu, podebrał lejce, krzyknął i jak burza spadł po stromej drodze w błękitniejący jar. Zanurzyli się w siwe, zimne opary, w których czerniały kosmate postawy drzew, a z pod których przebłyskiwały blade mokradła. Wielkie, czochrate kępy, jak ogromne jeże morskie, wpełzały nieledwie na wązką drogę, gdzieniegdzie ogaconą przegniłym chrustem. Trzciny i nizkie sitowia oramiały zamulone rowy.
— Zatracone miejsce! Ani zawrócić, ani uniknąć spotkania!... Knieja do ukrycia w trzęsawiskach wszelkiej zbrodni...
Pędzili wskok, choć wóz podskakiwał na wybojach i nakotach, jak gumowa piłka. Przebyli z impetem rzeczułkę, rozbryzgując wysoko błotnistą wodę, i znów znaleźli się przed górzystym garbem, porosłym gęstą jedlą i sośniną. Było tak stromo, że konie rychło zasapały się i zwolniły biegu. Chłop znów zeskoczył z kozła i, idąc obok, ponukał je nerwowo...
Świt już nadobre zarumienił niebo.
— No, najgorsze tośmy już przebyli; teraz można i zakurzyć!... — rzekł Roman wesoło, gdy wdrapali się wreszcie na przełęcz. — Stąd do promu już niedaleko, a za przewozem — wieś...