Zanim spuścili się z ostatniego zjazdu, wzeszło słońce i zagrało złocistym słupem w bystrej w błękitnoszarej rzece. Ale u samego promu, gdy byli już zupełnie spokojni, nagle rozległo się za nimi przeciągłe gwizdnięcie, i z nadrzecznej trawy uniosło się kilka figur ludzkich...
— Oni!... — szepnął przejmującym głosem woźnica i konie ściągnął.
— Jedź! Czego stajesz? — krzyknął Wiktor.
Nieznajomi nie ruszali się i pozwolili im podjechać do samego przewozowego pomostu. Prom był z tamtej strony uwiązany u przystani, nad którą na urwisku wisiał mały domek. Wszystko tam spało głęboko, bielały zawarte drzwi, martwo sterczał komin bezdymny, zamknięte okno lśniło w słońcu, jak blacha z miedzi.
— Wołaj na prom!
— Ho! ho... hoho! Przewóz! — drżącym tenorem zajęczał Roman.
— Ho! ho hoho!
— A co: pilno wam?... Ale nie śpieszcie się... panowie!... Poczekacie!... Tu można człowieka zabić i pochować, zanim tam się ruszą... Tu takie obyczaje! Prawdę mówię... A skąd jedziecie? — ozwał się tuż blizko chrypławy głos i siwy brodaty oberwus po-
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/373
Ta strona została przepisana.