macierzy rodzonej — Rossiei... — odpowiedzieli chórem oberwańcy.
— A to przygoda!... — mruczał woźnica, nawracając do wsi.
Włóczędzy skręcili w bok i znikli w gęstwinie.
Stąd już niedaleko było do kolei.
Zmienili konie i raźno podążyli dalej szeroką, ujeżdżoną drogą wśród żółtych ściernisk, ustawionych mędlami snopów. Wokoło siniały odepchnięte w dal, wycięte, wykarczowane lasy. Białe nici pajęczyny włóczyły się leniwo w rozsłonecznionem, drgającem powietrzu, białe pajęczyny srebrnych obłoków rozprzędły się szeroko po zielonawem niebie.
Es-er siedział nadęty i oczy uparcie od Wiktora odwracał. Dawno już to robił. Już na stacyi zaniedbał wielu drobnych usług, jakiemi dotychczas otaczał starszego towarzysza.
Ale Wiktor zdawał się tego nie uważać i sam spokojnie robił to, co przedtem robił młodzieniec. Obecnie półleżąc nawznak w tarantasie, utkwił w zamyśleniu niemrugające czarne oczy w dalekie niebiosa.