Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/388

Ta strona została przepisana.

wziął w rękę i, tańcując na nogach, jak ciężko objuczony koń, rzucił się pędem po peronie...
Spokojnie odbyli ceremonię szczegółowej osobistej rewizyi i, zapłaciwszy tragarzowi trzy ruble, przybyli szczęśliwie do miasta.
Zatrzymali się w hotelu i niezwłocznie odszukali wskazanego jegomościa.
Był to blady, niemłody już mężczyzna o smutnej, zadumanej twarzy. Przyjął ich w małym pokoiku skromnego mieszkanka. W głębi za drzwiami hałasowały dzieci.
— Rewolucya kona... Zniechęcenie... upadek sił... niewiara!...
— Czy mogło być inaczej tam... gdzie wieś od wsi o dwadzieścia wiorst leży... — mruknął Wiktor posępnie.
— To nic! to nic! To pójdzie w głąb, to się rozrośnie! — wtrącił ze wzburzeniem Kiesza.
— Zapewne... ale teraz... niezmiernie ciężko...
— A rozłam u nas. Coście słyszeli o rozłamie w naszej partyj?
— Rozłam istotnie nastąpił. Szczegółów wszakże nie znam... Zdaje się, że na tle taktycznem...