sobie w oczy. Serca zamarły im na krótką chwilę.
— Czy nie spotkamy się już nigdy?
— Dlaczego nie!? Ziemia nie jest znowu tak wielka, a miejsca naszego na niej spotkania nie tak liczne...
Po krótkiem wahaniu pocałowali się w usta, uścisnęli mocno, długo i trochę wzruszeni, trochę zawstydzeni tą »czułostkowością«, rozstali się, nie patrząc na siebie. Kiesza schwycił przygotowaną walizkę za uszy, wyskoczył z wagonu i zmieszał się z tłumem.
Pociąg powlókł się dalej.
Widnokrąg zalegały spiętrzone, ołowiane, nizko nawisłe chmury. Kradły one światło dnia, niweczyły ślady barw na wyblakłej równinie, zamazywały jej ubogie kształty, zasnuwały dal czczą, beznadziejną mgłą. Tu i owdzie czarne, cyprysowe kontury drzew bezlistnych i niezliczone krzyże wiatraków unosiły się żałobnie nad płaszczącą się, jakby wylękłą, ziemią, nad wielkiem sinem cmentarzyskiem obranych pól, oczekujących na całuny zimy...
Im dalej posuwał się Szumski na Zachód, tem dobitniej czuł tężejące kleszcze nadzoru