Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/397

Ta strona została przepisana.

rzy, właściwy podobnym zakładom. W ciasnych i ciemnych numerach słały meble suto lakierowane, dostatecznie spaczone i koszlawe. Za to przed bramą wisiały dwie wielkie banie lamp acetylenowych, ostatnie nowości miasta.
Szumski przebrał się, zjadł obiad w restauracyjce podejrzanej czystości i wyszedł na ulicę.
Uderzył go jakiś zamęt niezwykły. Dorożki stały na niezwykłych miejscach. Ludzie ściśnięci w kupki coś sobie szeptali. Wielu tkwiło nieruchomo na brzegu chodników i patrzało w jedną stronę.
— Co to? Pożar?
— Ale gdzie tam! Bomba! — odrzekł niechętnie młody człowiek i odszedł pośpiesznie.
— Co takiego? Na kogo?
— Nie wiem. Zdaje się, że w naczelnika rzucono... — odparł drugi, spojrzał dziwnie i również oddalił się.
Szumski zniechcenia pomacał czapkę i zastanowił się.
— Hm, mój akcent!... Kawał czasu! — rozśmiał się wreszcie i, nie pytając już nikogo skierował się wprost do znajomej kamienicy.
Po wązkich schodach, rozświetlonych temi samemi żółtemi szybami, wbiegł na pierw-