Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/41

Ta strona została przepisana.

— Co to, to nie! Dwa grzyby w barszcz!...
Wybuchali śmiechem srebrnym, pustyni, nieprzymuszonym.
— Słuchaj, Zofio!... — mówił, ogarniając ją gwałtownym uściskiem. — Jeżeli zasłużyłem na jakąkolwiek nagrodę, za to, żem walczył o szczęście i wyzwolenie innych, to jużem nagrodzony, bo... istniejesz, bo... całuję cię... pieszczę... Usta, twe usta... są jak czara wina! Widzisz: robią nawet mnie... marzycielem!
Podawała mu usta i przymykała chabrowe oczy, w których w owe tylko chwile znikał całkowicie — smutek. Ale chowała go głęboko, zatajała w sobie, a wypływał na jej czoło i ściągłą twarz wtedy jedynie, kiedy zostawała sama, kiedy Stefan wyruszał na jeziora, na sąsiednią wyspę, aby upolować parę kacząt lub zasiadał na noc za wiklinową zasłoną na ławicy piaszczystej, gdzie niekiedy nocowały dzikie gęsi.
Ogarniał ją naówczas dziwny niepokój, zabobonny lęk kobiet pierwotnych.
Nieodważała się opuścić szałasu i siedząc w jego sklepionym otworze, nieruchomemi oczyma wpatrywała się w nawpół wykoszoną łąkę, gdzie w ukośnych promieniach zachodu czerniały żałobne rzędy kopic. Ordynarnie szarzała skóra ziemi na wygolonych ścierniskach przekosów. Sieroco latały muszki i żuki, remnie