— Wymyślaliście na białego orła...
— A odkąd to pan, panie mecenasie, stał się takim jego zwolennikiem?
— Zawsze nim byłem... Że nie gardłowałem, nie krzyczałem, to niczego nie dowodzi. W głębi serca nosiłem go w ukryciu... A wy...
— Daliśmy możność mówić o nim głośno...
— Proszę mi nie przerywać!
— Nie mam wcale zamiaru wysłuchiwać pana. Wiem, do czego to wszystko prowadzi i.... żegnam pana.
Ukłonił się.
— Ojcze! Ojcze! Pan Wiktor trafił wypadkiem do... Bukowskiego... Nie ma się gdzie ukryć... Hotel osaczony...
— Co?... Bu-kow-skie-go? Tego jeszcze brakowało! Tem lepiej, tem lepiej... — mruczał zmieszany mecenas wychodząc za Szumskim do przedpokoju. Ten wciągnął już palto na ramiona.
— Ojciec uniósł się!... Ojciec nie miał racyi... Zostań pan — powtarzała zająkliwie dziewczyna.
— Wcale nie! pan Szumski zbiera własny posiew... Nie ma prawa żądać, abyśmy ginęli z jego powodu.
— Zupełnie słusznie, panno Heleno... Zegnaj!... Proszę o jaki adres do Warszawy...
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/410
Ta strona została przepisana.