Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/414

Ta strona została przepisana.

wrogo cicho... Nigdzie nie migało światło w oknach, nigdzie nie było widać żywej duszy. Jeno za rogiem pełzały jakieś niezrozumiałe blaski, czepiając się krawędzi dachów i gzemsów. Ale zbiegowie nie mieli wyboru.
— Gdzie jesteśmy?
— Nie wiem...
— Zdaje się, że tu gdzieś niedaleko plac, obejdziemy placem i wrócimy na Krakowską... Albo wiesz co, pójdziemy za miasto... Na cmentarz... noc ciepła...
Helena przytuliła się doń mocniej...
Ostrożnie przekradali się w cieniu domów, łagodząc, o ile się dało, stuk własnych kroków. Zdawało im się, że brzmią one niezwykle dziko i złowieszczo w wymarłej ulicy. Łuna tymczasem rosła, zabarwiała ciemności, jak krew, przesiąkająca przez żałobną oponę. Zawrócili pod kątem i zastygli bez ruchu przed niespodzianym widokiem... W głębi obszernego placu płonął z trzaskiem piętrowy dom... Oddzielał go od nich czarny, nieruchomy żywopłot ludzi, poza którym opodal błyskały w łunie pożogi rzędy, jakgdyby ostrych płomyków... Zbliżyli się ku wylotowi ulicy, pociągnięci straszną, niezwyciężoną siłą i zmieszali się z milczącym, rzadkim tłumem... Przepychali się coraz dalej naprzód, jak w okropnym śnie...