tędy wieczorami przeciągało niekiedy ptactwo, dążące na drugi brzeg, który siniał daleko za wodnem roztoczem jak chmura. Stefan posadził Zofię w maluchnem ogrodzeniu z wetkniętych w piasek gałęzi wikliny już przywiędłych i pożółkłych.
— Proszę nic do mnie nie mówić i możliwie nie ruszać się, bo zostaniemy za karę jutro bez obiadu...
— Ale krajobraz podziwiać można?...
— Ile oczu starczy!... Chociaż chciałbym, żeby zostało tam coś i dla mnie!...
— Oczu czy podziwu?
— A niechby choć... oczu!
Ujął jej rękę i przytulił do piersi.
Lekki wietrzyk wiał ku nim z płaszczyzny wód srebrnych, szeroko rozlanych i tętniących w niezmordowanym biegu. Cichy plusk nurtów, ścierających się z sobą i trącających o nierówności łożyska wypełniał przedwieczorną ciszę.
Stefan dubeltówkę z odwiedzionymi kurkami położył przed sobą i oczy zanurzył w błękity. Siedząca cokolwiek za nim Zofia pobiegła wzrokiem w tym samym kierunku. Lecz przez długi czas, nie widząc tam nic prócz wody i, nieba oraz zawieszonych między nimi mglistych smug dalekiego lądu, zaczęła przyglądać się przepływającej obok wstędze wodnej. Nie
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/44
Ta strona została przepisana.