Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/46

Ta strona została przepisana.

Wyrwały ją z zadumy dziwne głosy w przestworzach, lecące niewiadomo skąd. Stefan kocim ruchem schwycił broń i zwrócił się twarzą ku ciemniejącym z tyłu »zasiadki« zaroślom. Zanim Zofia zrozumiała, o co chodzi, para łabędzi zabielała tuż nad nimi w różowem powietrzu. Gędźbiąc, leciały z wyciągniętemi szyjami jak para aniołów. Śliczne skrzydła biły zgodnie o ciche wyże. Nagle z dołu buchnął krwawy piorun. Jeden z ptaków zwinął się, spadł na dół jak kula i ciężko uderzył piersiami o ziemię... Próbował biedź ku wodzie, wlokąc szeroko rozpostarte pióra, ale zagrzmiał strzał drugi i łabędź zamarł na piaskach jak kupa śniegu. Drugi tymczasem kilkoma silnemi uderzeniami skrzydeł wzbił się ponad strzał i poszybował ku ciemniejącym brzegom.
— Uszedł! — syknął Stefan, nabijając pośpiesznie dubeltówkę i śledząc ptaka rozognionem okiem.
— Zosiu, trzymaj go, ucieknie!... — dodał, kiwając głową w stronę postrzelonego łabędzia, a gdy osłupiała kobieta nie ruszała się z miejsca, sam podskoczył ku niemu i, nie przestając przybijać stęplem ładunku, nastąpił nogą na wężowo zwijającą się szyję królewską. Śnieżyste piersi wyprężyły się, rozłożyste loty zabiły gwałtownie o piasek, czarne wypukłe oczy zaszły mgłą...