Pracowali pilnie ale bez dawnej wesołej pustoty, bez figlów i całusów nieustannych, bez hałaśliwych sprawozdań z maluchnych wypadków ich maluchnego światka. Gdy Zofia ubierała się, gdy zasłony opadały z ślicznego jej ciała, Stefan pokornie odwracał oczy.
Ciężki, szary, niepojęty nastrój, nieodpowiedni błahości powodów, niby żałobna pajęczyna oplótł im dusze. Daremnie silili się go złamać. Nawet pieśni śpiewali inaczej niż w początkach i uśmiechali się inaczej.
— Co to znaczy? Skąd to idzie?! — rozważali trwożnie ale z osobna. Czyżby miłość już się skończyła?
Coraz podejrzliwiej śledzili za sobą i zaglądali w głąb siebie.
Na niebie też zaszły zmiany.
Na widnokręgu codzień gromadziły się chmury, zwiastując zbliżanie się pory deszczowej. Nów miesiąca, wypływając ponad nie, srebrzył z góry ich wydęte zwoje, zorza z dołu obryzgiwała je czerwienią i złotem swego pożaru. Wiatr szumiał nad rzeką w łozinach, huczały granatowe fale, przelewając różowe od zorzy piany. Ogień sutego stosu to buchał do góry jasnym płomieniem, to zadymiony pełzał nisko po ziemi, a czarny jego kopeć tłukł się daleko po łące, wijąc i mieszając się z czarnymi cieniami nastroszonych siennych kopic.
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/58
Ta strona została przepisana.