Z dala z zaśnieżonych wierzchołków gór leciała z wiatrem zima.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Był wieczór. Zofia naciągnęła szal na ramiona i przysiadła się jaknajbliżej do ognia. Stefan umieścił się obok i długą tyczką poprawiał rozrzucane przez wiatr zarzewie. Imbryk bujał się w dymie, syczał, puszczał bączki pary ale nie kipiał.
— Wietrzysko!... Zanosi się na trzydniówkę. Ten »dolny« nigdy krócej nie wieje. A tymczasem — mąki brak, w worku już widać dno... Będziemy musieli wędrować po mąkę...
— Zabierzesz mię z sobą! — rzekła stanowczo.
— Oczywiście, jeżeli choć trochę ucichnie. Cóżbyś robiła tu sama, tembardziej, że zabawię parę dni... Mam sporo interesów!
— Trochę mąki i herbaty zostało mi w domu...
— Co to znaczy. Wkrótce połów ryb się przerwie. Masła nie mamy ani kęska. Sprobuję sprzedać popu albo księciu nasze siano...
— Teraz?... Za bezcen?!
— Cóż robić, sprzedam za co się da. Niema rady!
Spojrzała z żalem na rzędy kopic, owoc ich słonecznych, szczęsnych dni. I Stefan w tę stronę wzrokiem pogonił. Oczy ich spotkały się w powrocie.