Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/63

Ta strona została przepisana.



IV.

Nadeszły spodziewane słoty.
Podniebie wypełniło się ołowianemi chmurami, które opadały coraz niżej. Polały się strugi dżdżu, — z początku ciężkie, obfite — następnie drobniejsze, bardziej rozpylone, aż zamieniły się w tumany zimnej, perlistej szarugi, lecące na ukos z wiatrem między strzępami obwisłych chmur i pociemniałą od wilgoci ziemią.
Stefan opuścił z Zofią wyspę zaraz nazajutrz po pierwszej ulewie. Podróż mieli przykrą. Na głównem korycie rzeki o mało nie zalały ich bałwany. Aby przeczekać burzę przystali do brzegu. Zmokli, przeziębli, długo błądzili po ścieżkach wśród wykoszonych łąk i przecinających je zarośli, zanim natrafili na małą jurtę letnią — mokrą i brudną jak kupa nawozu. W ciemnem wnętrzu, przed czerwono gorejącym ogniem grzał się i gadał hałaśliwie cały