Zofia również nie spała, napastowana przez miliardy żarłocznego robactwa. Nazajutrz zagroził podróżnikom nadomiar głód, gdyż ubodzy jakuci nic nie mieli w letnisku prócz trochę wstrętnego, pachnącego nawozem mleka. A mieli go tak mało, że nie chcieli sprzedać i jedynie »przez szacunek« podzielili się z przybyszami. Zofia nie odważyła się nawet ust umoczyć w tem mleku; Stefan przezwyciężył się i przyjął z podziękowaniem drewnianą, cuchnącą miskę.
— Pij!... Pokrzep się!... Nie mała czeka cię przeprawa... Taka niepogoda!... — zachęcał go dobrotliwie stary gospodarz, ciemny i kostropaty jak własna jego jurta.
Skoro wiatr się cokolwiek uciszył pośpieszyli na brzeg.
Deszcz nie ustawał i szara, wygładzająca się powierzchnia napęczniałej od przyboru rzeki, wydawała się dziobata od jego uderzeń. Wiatr szeleścił w nadbrzeżnych, ociężałych od wody wiklinach.
Górą chmury płynęły z dawnym impetem, brudne i potargane.
— Spiesz się, spiesz Zosiu! To potrwa niedługo! Aby choć główne przeciąć koryto — naglił Stefan.
Zofia z trudnością brnęła po błotnistej
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/65
Ta strona została przepisana.