ścieżce w rozmokłem obuwiu; nasiąkła wodą spódnica krępowała ją jak pęta.
— Pustynia ma nietylko uśmiechy!
— Deszcz ten nie bardzo na zdrowie dla siana, za to dla zbóż wprost złoto z nieba pada. Byle nie zadługo!
Znaleźli się niebawem wśród szarego lustra pluskającej od deszczu wodnej roztoczy. Mgła i siepota słotna rychło zasnuły brzegi.
Stefan trwożnie spoglądał na niebo i wiosłował usilnie. Zofia, naciągnąwszy chustkę głęboko na twarz, patrzała na białawy pobrzask, ku któremu płynęli i dokąd uciekała z bulkotem spieniona rzeka.
— A była tu otchłań z błękitu!... I znowu będzie!... Nie będzie jeno nic dwa razy w życiu człowieka! rozmyślała. Bezwiednie zanuciła cichutko żałosną melodyę ludową:
W ogródeczku liście padają,
A mnie ludzie za mąż wydają!...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nareszcie zaczerniły z obu stron blisko wysokie brzegi i czółenko nawróciło w wąską odnogę.
— Uf! — odetchnął Stefan i wiosło rzucił przed siebie na burty.
— Niech teraz dmucha!... Przynajmniej deszcz rozpędzi!