Zofia przebiegała szybko szpalty pism, wykrzykując i komunikując mu przeczytane wieści... Były coraz gorsze, ożywienie jej słabło, wreszcie pochyliła głowę, czoło oparła o rozłożone gazety i płacz cichy, nieutulony, półdziecięcy — zwykły jej płacz — wstrząsnął jej plecami.
— Widzisz, widzisz!... I poco to?! Co z tego komu przyjdzie? Dziwisz się, że mię smuci, iż mąki i masła dostać nie mogę... Zrozum, że chcę wyrwać cię, chcę wyrwać znowu na czas jakiś... z kołowrota tych jałowych i bolesnych myśli!... Czy ciebie nie przeraża ponowne ich panowanie? Co komu z nich przyjdzie?... Co komu z nich?... A zatruwają życie, osłabiają wolę... Naszem zadaniem przetrwać — przetrwać za jakąbądź cenę... Zachować...
— Co zachować...
— Siebie.
— Zachować ciała nasze, chcesz powiedzieć!... Niby pobielane trumny... Niby żywych nieboszczyków...
— Żywi nieboszczycy zmartwychwstają, umarli lub obłąkani — nigdy. — Nie doradzam przecież, by wypierać się czegokolwiek albo wchodzić w kompromisy, lecz jedynie... nie myśleć o stratach bezpowrotnych, nie krwawić sobie wciąż ran... Praca, jakabądź praca...
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/70
Ta strona została przepisana.