— Nikt trzeci niech nie wpełza między mnie i ciebie!...
— A... dziecko?! Jak będzie... dziecko?
— Jak będzie... to uczynimy dla niego tę ofiarę... Lecz po co wyprzedzać wypadki...
Zgodził się, gdyż nie miał wyboru i udał się do swej zagrody tegoż jeszcze wieczora.
Był wielki na to czas. Kartofle kwitły i należało je powtórnie okopać. Jęczmień dojrzewał i chmary susłów obległy niwy. Stefan znalazł koło swych pól setki wspaniałych nór, z górami wyrzuconego z głębi żółtawego piasku, na którym żółte zwierzątka stawały groźnie słupka przy jego zbliżeniu się i ćwiekały nań ze zdumieniem i gniewem... Widocznie uważały się za posiadaczy zbóż na mocy przedawnienia. Miejscami, gdzie ziarno już stwardniało, widział załamane łapkami szkodników objedzone kłosy. Wziął się za głowę. Całemu plonowi groziło doszczętne zniszczenie. Udał się więc przedewszystkiem do sąsiada jakuta, który zobowiązał się doglądać pól podczas jego nieobecności. Ten wszakże dość filozoficznie potraktował rozpacz Stefana.
— Tyle ich jest, że za wszystkimi się nie upędzisz! — tłomaczył się spokojnie.
— Wziąłeś pół cegły herbaty?...
— Wziąłem... Dlaczego nie miałem wziąć!?
— Zobowiązałeś się zatykać nory...
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/74
Ta strona została przepisana.