sercem, wypełnił piersi szarpiącym niepokojem. Zerwał się i zaczął przechadzać szerokiemi krokami po jurcie...
— Wtedy... co pocznę, co pocznę?...
Znów siadł ze zwieszoną głową.
W tem rozległ się leciuchny stuk we drzwi. Zerwał się wylękły i rozradowany niejasną nadzieją. Drzwi otwarły się i wsunęła się zakapturzona postać. W czarnej ramce nieprzemakalnego płaszcza błysnęła jasna, droga twarz.
— Ty?... Przyszłaś?! Jakże się to stało?
— Tęskniłam. Nie zjawiałeś się!...
Rzucił się ku niej, całował ręce i wilgotne lica; ściągał z niej płaszcz, przemoczone buciki, pończochy... Małe, białe stopki, zimne jak lód, grzał na własnych piersiach...
— Jakże to było? Jakże było?... — powtarzał.
Rozśmiała się.
— Źle było. Bałam się. Och, jak się bałam całą drogę! Noc czarna... Wichura... W zaroślach nieustannie łopoce... Wciąż mi się zdawało, że się ktoś czai za drzewami... To znowu, że zabłądziłam, że zabrnęłam gdzieś w topiele... Rozpaczałam, że już cię nie ujrzę, że utonę... Pewnie, że błądziłam, bo wyszłam o zmroku, gdy przekonałam się, że znowu nie przyjdziesz, a dowlokłam się ledwie teraz...
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/77
Ta strona została przepisana.