Natrafił na męską twarz nie tyle piękną ile niezwykłą, z czołem szerokiem i energicznem, dumnem spojrzeniem. Długo przypatrywał się jej u okna przy słabnącem świetle gęstniejącego zmierzchu. Nie zauważył, że Zofia już stoi koło niego.
— Kto to?
— To... człowiek, który się kochał we mnie!
— A ty?
— Ja?... Nie!... — odrzekła zimno. — Zbyt zajęta byłam polityką.
— Niezwykła twarz!
— Bardzo rozumny i wykształcony człowiek. Uczony ale... innego kierunku!
Przyjrzała się fotografii i spokojnie położyła ją na stole.
— Byłam u Czojona, zaniosłam żonie jego trochę chiny. Ma febrę... Schudła jak szczapa... Ci dziwacy leczą ją rozmaitemi obrzydliwościami... Wyobraź sobie, kazali jej zjeść utłuczoną żabę... A pan co porabiał? — gwarzyła, krzątając się koło komina.
— Ja? Jak zawsze... Niszczyłem nory suśle... — odrzekł niechętnie.
Spojrzała na niego z pod oka i umilkła.
Brzęczały naczynia, cichutko stąpały po glinianej podłodze lekkie kroki kobiece, trzaskał na kominie złoty ogień, oblewając jasnym
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/84
Ta strona została przepisana.