Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/87

Ta strona została przepisana.



VI.

— Zaiste można zwątpić o istnieniu słońca! — skarżyła się Zofia.
Deszcz lat, padał, kropił, mżył na wszelkie sposoby ale nie ustawał na chwilę. Rudo-szare chmury wypełniały sklepienia niebios, przewalały się nieustannie z końca w koniec widnokręgu. Zmienne wiatry gnały je tam i napowrót jak tabuny stłoczonych koni. Czasem obłoki zawisały tak nisko, iż w biegu zawadzały frędzlami swych poszarpanych krawędzi o wzgórza i lasy. Siwe grzywy dżdżu wlokły się za nimi przez pola, jeziora, gąszcze borów i mętne kotliska rozlanych bagien. Zboża wyległy, trawy przygarbiły się, drzewa zwiesiły smutnie ociężałe konary. Skupieni w przemokłych jurtach krajowcy, codzień obliczali straty, jakie przynosił im ten niewczesny potop i z rozpaczy grali w karty.