żów, którzy wsadzili mię do dorożki i powieźli... Cudny był wieczór... Ledwie co minęła burza... Jeszcze grzmoty i błyskawice grały w oddali. Świeże podniecające aromatyczne powietrze upoiło mię... Jechaliśmy koło ogrodów, skąd płynął zapach bzów i młodej zieleni... Dalej na ulicach szeregi przechodniów... Ujrzałem ludzi wolnych, bez straży, idących parami lub samotnie... mijałem strojne kobiety. Dolatywał mię wesoły gwar niekrępowanych rozmów i śmiechów... Serce biło mi — szumiało w głowie... Miałem ochotę żartować, śmiać się, ściskać wszystkich wokoło, nieledwie mych stróżów... Nawet w posępnym budynku śledczym wesoły nastrój nie opuścił mnie a gdy mnie zamknięto w ciasnym pokoiku zacząłem ku wielkiemu zgorszeniu wachmistrza... gwizdać... »Tutaj nie miejsce do gwizdania! Niema się pan z czego cieszyć!« — skarcił mię zresztą bardzo rozsądnie. W chwilę potem wprowadzono mię do większej sali jasno oświetlonej, gdzie wśród gromady wojskowych stał robotnik... Wzięli go widocznie wprost z warsztatu... twarz miał usmoloną, na zabrudzonem ubraniu widniały ślady świeżej oliwy... Czarne ręce mu drżały; z pod sadzy przeświecała twarz blada i wzruszona... Szeroko otwartemi oczyma patrzał na mnie z przerażeniem.
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/94
Ta strona została przepisana.