Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/98

Ta strona została przepisana.



VII.

Obudził się.
Kwadrat okna pełen był złotego blasku. Ze dworu dobiegał cichy poszum wiatru. W słupie światła nie migały cienie chmur i nie słychać było bębnienia deszczowych kropel, spieszących upaść na ziemię.
— Pogoda!... Słońce!... Wiatr zachodni!... Zosiu pogoda!...
Trącił ostrożnie śpiącą obok kobietę. Podniosła długie, ciemne rzęsy, spoczywające na policzkach niby dwa skrzydła motyle.
— Co się stało?... Acha!... Pogoda!... Doskonale!...
— Słońce!... słońce!... — powtarzał radośnie. Zajrzał głęboko w jej oczy — czyste, szafirowe, zamglone jeszcze snem jak niebo poranne i zasypał pocałunkami świeże usta, białą szyję i aksamitne piersi.
— Skądże taka radość? I dlaczego ja mam