kitno-szare miasto blado majaczy wśród kłębów zamieci. Zimno mię na wylot przejmuje, gdyż nie wziąłem futra, pewny, iż z wygodą podróżować będę cały czas w ciepłym pociągu. Wchodzę od frontu do ogromnego koszarowego budynku, stojącego pogardliwie bokiem do głównej ulicy. Wewnątrz roi się tłum urzędników. Setki futer, płaszczów, paltotów wiszą na szaragach. Z przedsionka w głąb po szerokich, wygodnych schodach prowadzi drzwi kilkoro. Puszczają mnie przez „te mniejsze“. Naczelnika ruchu niema. Powinien przyjechać... za godzinę. Czekam dwie godziny w poczekalni, pełnej znużonych i zdenerwowanych interesantów; naczelnika wciąż niema. Mam tylko pięć godzin czasu, a muszę być jeszcze w Muzeum antropologicznem, gdzie zostawiłem przyrządy.
Wreszcie woźny wzywa mię. Wchodzę do eleganckiego gabinetu. Gruby jegomość za zielonym stołem łaskawie kiwa mi głową.
Wyłuszczam mu swoją sprawę.
— To nie moja rzecz. Niech pan się uda do naczelnika zarządu.
Naczelnika niema, przyjmuje mnie jego pomocnik.
— Nic na to poradzić nie mogę. Istotnie, odebraliśmy niedawno okólnik...
— Ale cóż winna publiczność, że nic o nim
Strona:Wacław Sieroszewski - Na daleki wschód - kartki z podróży.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.