— O, to jeszcze nie Chiny. Zobaczy pan dalej. Tu pusto! — rzekł mi jeden z tamtejszych bywalców, widząc, że raz w raz wychylam się z wagonu z aparatem w ręku.
Istotnie, wiosek i pól czarnych było niewiele. Przeważały obszerne, stepowe łąki, porosłe wysoką i grubą trawą, którą właśnie palono.
— Gdyby jej nie spalić, nie pozwoliłaby się nowej trawie przebić, step pozostałby czarnym — objaśniał mię ten sam towarzysz podróży.
Czerwony wąż ognia biegł z hukiem i trzaskiem często tuż obok kolejowego nasypu i, trafiwszy na bujniejszą kupę paliwa, na zarośla lub szuwary, buchał nagle wysoko skłębionym płomiennym wytryskiem, uwieńczonym smolną grzywą dymu.
Chwilami zdawało się, że zjadliwe jego języki dosięgną pociągu i wpiją się weń, lecz on biegł szybciej od ognia, mijał go, przecinał, wpadał w nowe pierścienie i biegł spokojnie po rozległych, opalonych i dymiących jeszcze obszarach.
Pożary te są tu rzeczą zwykłą, nikt się ich nie lęka, a zaskoczony przez nie w drodze podróżnik wypala poprostu dokoła siebie pewną przestrzeń, zapala przed sobą trawę i czeka, aż lawiny płomieni wpadną na się i zduszą się wzajem.
Strona:Wacław Sieroszewski - Na daleki wschód - kartki z podróży.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.