— A to myśmy wczoraj pana spotkali! — rzekł jeden z moich towarzyszów, poprawiając mi strzemię.
— Głos wydał mi się znany, a obrzękła twarz i duży, czerwony nos, przekonały mnie ostatecznie.
— Wesołoście się wczoraj bawili?!
Kozak uśmiechnął się pod wąsem.
— Nudno! Na śmierć nudno. Sam piach. Nawet upić się trudno. A jak się upijesz, to nic niema do roboty, jeno spać... Wertep!
Choć wiatr dął nam w twarz i wzdymał moją burkę kaukaską, jak olbrzymi żagiel, rącze konie rwały się naprzód, i całą drogę lecieliśmy kłusem, a miejscami nawet galopem. Okolica była posępna, piaszczysta, naga. Zaledwie tu i owdzie czerniały na widnokręgu kępy drzew, koło szarych, płaskich wiosek. W połowie drogi przecięliśmy taką wioskę. Były to znane mi już fanzy, otoczone murami zbitej gliny. Na podwórzach i ulicach pracowali wieśniacy, wożąc i przerzucając z kupy na kupę komposty. Komposty, przygotowane widocznie w czasie zimy, były porządnie złożone w wielkie pryzmatyczne wały. Wogóle na ulicy i na podwórkach było o wiele porządniej, niż w zagrodach naszych chłopów, i słynne chińskie nie-
Strona:Wacław Sieroszewski - Na daleki wschód - kartki z podróży.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.