skie (ale nie wszystkie) i wielka czasza miedziana z popiołem, do wtykania zapalonych świeczek z drzewnego rdzenia. Towarzyszący mi oficer chiński, Ciuj-szań-siań, wcale przyzwoity, miły i ogładzony chłopak, który służył mi za tłómacza, ukląkł przedewszystkiem w świątyni, trzykrotnie czołem mierzył przed ołtarzem, poczem wrzucił pieniądze do skrzyneczki, wziął pęczek świeczek, zapalił je, znowu czołem uderzył, przyczem obecny bonza uderzył w bęben; potem bonza podał memu oficerowi naczynie z drewnianemi bierkami. Temi bierkami oficer potrząsał, potrząsał, aż wypadła jedna na ziemię. Wtedy, według znajdującego się na niej napisu, bonza odszukał odpowiedni listek w zeszytach wyroczni, wiszących koło wejścia na prawo.
— Długo będzie — powiedział z westchnieniem Ciuj-szań-siań.
Poprzedniej nocy okradli biedaka, i teraz oto chciał się dowiedzieć, jak rzeczy znaleźć. Wyrocznia ciemna, jako jej przystało, obiecywała dać wskazówki dopiero w lecie.
O Lisie (Chu) Ciuj nic mi nie umiał powiedzieć; twierdził, że to nie buddyjski święty.
— Był sobie taki lis, który nikomu nic złego nie zrobił i za to został człowiekiem — objaśnił mię wreszcie.
Strona:Wacław Sieroszewski - Na daleki wschód - kartki z podróży.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.