Strona:Wacław Sieroszewski - Na daleki wschód - kartki z podróży.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

węższym przesmyku o mało okręt jakiś nie wpadł na nasz statek. Ryki, ogłuszające syreny, dzwonki, przejmujące sygnały kapitańskiej piszczałki, tupot biegnących nóg, brzęk łańcuchów, drżenie wstrzymanego nagle i cofniętego kontrparą statku, następnie cisza. Wszyscy, rozumie się, wylegliśmy na pokład. Na skałach poblizkich brzegów pełgały czerwone łuny płonących u wody majątków. Gorzał tam cały szereg ogromnych beczek z naftą i wyglądało to wszystko złowrogo, jak pożar. W krwawym zmroku, wśród krwawo połyskujących wód, o kilkanaście zaledwie sążni od nas, kołysał się czarny, wyniosły dziób wielkiego parowca i, chyląc się, łypał na nas szeregiem oświetlonych okien kajutowych. I tam też widać było niepokój: zielone, czerwone i niebieskie światła latarni sygnałowych migały trwożnie na masztach.
Miejsce było wązkie, kręte i statki się nie spostrzegły na zwrocie. Po niejakim czasie ruszyliśmy dalej a winowajca pozostał na kotwicy w cieniu wysokiej góry. Pasażerowie rozeszli się bardzo zadowoleni z niebezpieczeństwa, które już minęło, a którego nawet „nie było“, jak twierdził kapitan. Wnoszę ze słów niektórych, że nie rozumieli całej grozy położenia. Patrząc na spieniono fale, bijące w strome oślizgłe skały, na wartki prąd,