ga ślicznie wywinięty dach świątyni, bieleją kamienie ukwieconych i umajonych, wcale nie smutnych cmentarzy japońskich. Białą wstęgą drogi idzie sznur ludzi w dużych, stożkowatych kapeluszach. Niektórzy dźwigają na plecach lub nosidłach ciężary, lecz wielu idzie swobodnie z wielkim parasolem z naoliwionego, żółtego papieru i ciemnymi pręcikami, podobnym do skrzeli jakiejś morskiej ryby. Dama z jedwabną liliową parasolką i czerwonym kwiatkiem w czarnych włosach jedzie na leciuchnym, dwukołowym wózku, ciągnionym przez półnagiego kurumę (dorożkarza). Koń-człowiek biegnie, zda się, bez wysiłku; jego tęgie, z bronzu odlane, słupowate nogi miarowo biją o biały tok drogi. Znów góry rozdarły się i morze błękitne, zamglone morze, zmieszane z zamglonem powietrzem, ukazało się, poplamione ciemnymi przylądkami i dalekiemi, górzystemi wyspami. Białe żagle płyną od nich i ku nam. Wszędzie pracowicie, ludno, ale spokojnie. Na polach pojedyńcze głowy wieśniaków, pielących zboża, wystają ponad kłosy, lecz niewprawne oko łatwoby je mogło wziąć za strachy na ptaki, gęsto rozstawione wśród niw i przebrane w japońskie „kirimony“; ruchy ciągłe, lecz spokojne pracowników ledwie zauważyć się dają i nie świadczą wcale o wysiłku, lecz o pilności.
Strona:Wacław Sieroszewski - Na daleki wschód - kartki z podróży.djvu/229
Ta strona została uwierzytelniona.