— Bóg z nimi... z Czinezami!... Zabiją!... A ojciec umarł, matka sama została, prosiła cesarza, aby mię wrócił, więc wracam... Co tu w Pekinie?!... Nic niema, ani muzyki, ani dziewczętów, ani potańczyć gdzie... Czinezki smerdiat i krzywo patrzają... Chodzić samemu nie spieczno!... Przecie precz lubią nas Austryaków... My im warkoczów nie obcinamy bez potrzeby, jak Niemcy, Francuzi, Taliany i inni ludzie... Ale matka sama została, więc jadę...
I wciąż wracał w rozmowie do kraju, do swoich, a ja myślałem o tych dwudziestu spiskowcach, którzy kopiąc wązki kanał podziemny pod obozowiskiem wrogów, szukali w tej bezrozumnej robocie ujścia dla swych zbolałych uczuć.
— Co im zrobią?
— Komu?... Ach, Czinezom?... Hlawy usiekut!
Żołnierz Niemiec, który słuchał uważnie naszej rozmowy, tłómaczonej mu po włosku przez Chorwata, głową poważnie potakiwał.
— O tem pisano i w „Cajtungu“ i w „Nowinach“ — rozsiewał me wątpliwości Morawianin.
Był to zresztą wypadek tak naturalny, że nawet nie bardzo wątpiłem[1]. Przypomniałem sobie,
- ↑ Później dowiedziałem się, że o tem istotnie było w gazetach.