nieznośnego odoru, jaki przenika te parowce od palących opium pasażerów i załogi okrętu.
Wiedziałem o tem, ale wyboru nie miałem. Przed świtem wyruszyliśmy z Tientsinu, śpiesząc, aby w południe stanąć w ujściu rzeki i w czasie przypływu przebyć słynny „bar“. Pogłębiono go, ale zawsze zbyt mało i statki morskie przejść go mogą tylko w dużą wodę.
Nasz statek nie był wielki, ale na wązkiej Pajho wydawał się potworem. Fala biła odeń wysoko w oba brzegi, łamiąc namarzły w czasie nocy lód. Gwizdawka wciąż była czynna, strasząc łodzie i wielkie „dżonki“, płynące naprzełaj. Paj-ho strasznie się wije. Wodę ma żółtą i w żółtych, jesiennych brzegach, porosłych żółtemi wierzbami, usianych szaro-źółtemi wioskami w ten złoty dzień listopadowy, wydała mi się doprawdy podobną do lśniącego, żółtego smoka, skłębionego w fantastycznych skrętach na żółtem tle starej, chińskiej majoliki, jaką widziałem na pałacach w Mukdenie. Wokoło ściele się płaska równina, gęsto porosła gajami... Z poza drzew wysuwają się w rozmaitych częściach widnokręgu ogromne, kończaste żagle „dżonek“, płynących po wtulonej w nizkie brzegi rzece i zdaje się, że żagle te płyną lasem, roztrącając bezdźwięcznie drzewa.
Strona:Wacław Sieroszewski - Na daleki wschód - kartki z podróży.djvu/296
Ta strona została uwierzytelniona.