Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/106

Ta strona została przepisana.

mknąwszy drzwi starannie, poprosił go o chwilkę rozmowy na zupełnej osobności.
— Mów!... — odrzekł Beniowski niechętnie i pióro położył.
— Chciałem cię ostrzec, Auguście Samuelowiczu, że spisek, o którym nadmieniałeś wczoraj, nietylko nie osłabł, ale nawet wzrasta, że szerzy się wśród ludzi szemranie i zmowa pokątna... Słyszę nieraz, przechodząc, jak mówią do siebie: „Dokąd nas wiezie ten cudzoziemiec!?... Zamiast trzymać się brzegów, gdzie w wypadku rozbicia moglibyśmy się ratować, goni wciąż statek w samą toń Oceanu!...“ Nie rozumieją, że właśnie przy ziemi moglibyśmy łacno naskoczyć na kamień albo mieliznę, i nikt im tego wytłumaczyć nie jest w stanie, gdyż nie są marynarzami i dlatego jeszcze, że kryją się ze swem sarkaniem, bojąc się twego słusznego gniewu... Takoż stronnicy zamkniętego w lochu Izmaiłowa oraz kamczadala Poranczyna, wywołując litość nad nimi, dolewają oliwy do ognia... „Wszystkich nas tak on, za byle co, zgnoi!“ — powiadają...
— „Wielka rzecz, że mieli słuszną chęć powrócenia do domu!...“ — mówią inni. A baba kamczadalka musiała mieć też kochanków, gdyż wielu zaklina się, iż nie pozwoli jej wysadzić na ląd, jako że kobiet i bez tego na statku jest mało!... Burzą się więc i wygrażają i w dzikości swojej Bóg wie na co gotowi się targnąć i nawet na twe życie mogą godzić!... A wtedy co pocznie-