Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/118

Ta strona została przepisana.

ich kolbami i odpychali napowrót, oficerowie płazowali kordelasami. Wszystko nadaremno!... Wszczął się rozruch, mogący wszystkich zgubić w mroku nocnym, gdzie mocował się człowiek z człowiekiem i chwytał za gardło, nie wiedząc kogo trzyma: przyjaciela czy wroga!?
A fale, bijąc raz za razem, porywały ludzi i przetaczały ich od burty do burty, niby ziarna w przetaku.
Wtem w czarnościach nocy zaświeciła raz i drugi krwawa błyskawica i rozbrzmiał huk strzału pistoletowego, a potem, głusząc ryk Oceanu, zadźwięczał z mostku u wielkiego masztu głos Beniowskiego:
— Opamiętajcie się, ludzie, co czynicie!... Czyli wolicie bezrozumnie utonąć, jak rzucone do szaflika szczenięta, miasto ratować się, gdy pomoc jeszcze możliwa!... Nastajecie wzajem na siebie, miasto użyć tych samych wysiłków we wspólnej pracy?... Do pomp, na reje!... Zczyszczać z masztów, zrzucać, otrząsać z lin, z rej namarzające śniegi i lody, gdyż inaczej ciężar ich, zwiększając się, wywróci statek nasz do góry dnem i nikt z nas żyw nie ujdzie!... A przecie wiatr słabnie i może godzina jaka, niewięcej, dzieli nas od wybawienia!...
Część bliżej stojących, co usłyszała przemowę, wróciła do przytomności i za przykładem oficerów, na ich komendę, zaczęła zajmować stanowiska; reszta przyłączyła się do nich.
Ciężką mieli pracę. Statek pochylał się gwał-