Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/119

Ta strona została przepisana.

townie wtył, podnosząc wysoko przód swego kadłuba. Jednocześnie pokładał się ciężko na prawy bok, jak raniony w skrzydło ptak. Uwikłani wśród rej i sznurów majtkowie czuli i słyszeli wybornie statku umieranie, niezwykłe chrapania i chlusty zalegających go bałwanów. Kurczowo trzymali się skostniałemi rękami lin, obejmowali drzewca przecznic i masztów, wśród których wydawało się im, że już szumią zwycięskie fale. Mała tylko cząstka najmężniejszych nie ustawała w trudzie, pompując wdzierającą się do środka okrętu wodę, obijając śnieg i lód z obmarzłych koszów bocieńca, z lin, z drabin sznurowych, których oka, zalepiane śnieżycą, nie pozwalały wdzierać się wzwyż, przedstawiając litą deskę lodową. Nikt już jednak nie wątpił w rychłą zgubę, więc wielu modliło się głośno.
Nadomiar wszystkiego padł z wielkim trzaskiem maszt tylny, przeciążony lodowatym namrozem, pokrywając pokład namiotem swego olinowania. Jednocześnie wszakże rozbrzmiał z bocieńca głos, budzący otuchę w nowińcach, lecz pełen grozy dla doświadczonych marynarzy.
— Ziemia!... Ziemia!...
Istotnie w ryku fal brzmiał jakby nowy ton, wielogłosy, przejmujący klangor, straszliwy, łkający chlupot bijących o twardy brzeg morskich dokładów.
Beniowski skorzystał z podniecenia wywołanego tą wieścią i żywo zajął się uprzątaniem upadłego masztowia.