Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/120

Ta strona została przepisana.

Nareszcie mętny świt rozednił cokolwiek ciemności. Dostrzegli nieopodal wysoko, kołyszące się w mgłach, falach oraz śniegowej kurniawie białe, straszne widma:
— Icebergi!...
Na szczęście pod ich osłoną wiatr jakgdyby mniej dokuczał, zwolniał, a i fale jakby przywarowały, choć zato zamrowiła się na nich kra ostra, jak tłuczone szkło.
Pracującym nad poprawą złamanego masztu udało się wreszcie wykryć przy bladem świetle mglistego poranka przyczynę tak niebezpiecznego pochylenia wtył okrętu. Była nią bryła lodu, wmarznięta między sterem i wystającym pośladkiem statku.
Można się było doń dostać jeno z wielkiem niebezpieczeństwem na linach, służących do spuszczania batu i szalupy. Grały tam wciąż flukty wzburzone, bijąc wytryskami aż na sam pomost.
Stali przerażeni i bezradni, patrząc niby w samo oblicze śmierci na głaz lodowy, błyskający zdradliwie wśród zwojów piany i wirów. Zdawało się, że niema na ten koniec rady, gdy Beniowski krzyknął, kto z nim pójdzie na ochotnika, schwycił siekierę i kazał się liną przewiązać.
— Ja!... — rzekł pierwszy Stiepanow, występując śmiało, a za nim i inni.
Uzbrojeni w bosaki, oskardy i drągi, spuścili się jeden za drugim z wystającej za krawędź statku „bugsztangi“ i, pracując z niesłychanym