Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/128

Ta strona została przepisana.

— Właśnie, a on okazał się babnikiem i niedołęgą!...
Blady Beniowski, ogarnięty napadem zdarzającego mu się szału, przygryzał wąsa i żuł w ściśniętych ustach srogie przekleństwo; lecz wzrok jego nagle spotkał się z gorejącem spojrzeniem Sybajewa, który stał w progu. Rozdęte nozdrza oficera drgały i cały on chylił się w stronę Kuzniecowa, macając prawą ręką głownię krótkiego mieczyka.
— Dosyć! Spełnić, com kazał! Bez gawęd!... Zakuć ich wszystkich trzech i wrzucić na dno okrętu!... — powtórzył Beniowski z mocą, ale już spokojnie. — Możecie odejść!...
Baturin pociągnął mocno Kuzniecowa za rękaw, Panow go zlekka popchnął ztyłu i wytoczyli się za drzwi, a za nimi pośpieszył Sybajew. Beniowski znowu usiadł i pochylił się nad mapą; nie wiedział nawet dobrze, gdzie okręt się znajduje, gdyż z trudem wielkim w krótką chwilę przebłysku słońca z poza chmur udało mu się zaledwie wyznaczyć szerokość geograficzną miejsca, południka zaś nawet w przybliżeniu nie miał sposobu określić: wszystkie rachuby do znaku zniszczyła i splątała burza. Patrzał na pokratkowane papierzysko, na ciemne kontury lądów i kropeczki wysp, na strzałki rzekomych prądów i po raz setny przebierał w myśli wyrozumowane mozolnie kalkulacje... Jeżeli prąd ich niósł wciąż wraz z lodami, mogli być równie dobrze