— My stąd nigdy nie odjedziemy!... Nie wyrwiemy się stąd!... Taki nasz los!... Mówiłem, że wczoraj należało wyruszyć!... Wczoraj był wiatr!... Zwłóczyli, zwłóczyli niewiadomo poco!... A teraz co!?... Przyjdzie burza, rzuci nas na brzegi, statek rozbije... Wyłapią nas, jak zmokłe szczury, i zakują w kajdany! Czy warto było tyle krwi przelewać, tylu ludzi gubić dla takiego końca? — wyrzekał głośno wśród tłumu słuchaczów starszy oficer Stiepanow.
— Tak, tak!... Wczoraj był wiatr!... Jużciż że należało!... — szemrano wokoło.
Rychło wszakże głosy ucichły, gdy Beniowski z towarzyszami zbliżył się do tego miejsca. Spokornieli ludzie rozstępowali się i pilnie nasłuchiwali, o czem mówi „ojciec komendant“. Nadąsany Stiepanow poszedł za grupą oficerów.
— Gdzie wachtowy ze sztaby? I gdzie Urbański!? — wołał gniewnie na przedzie statku Beniowski.
— Jest! — odpowiedział, salutując, gruby jegomość z konopiastemi wąsami i okrągłą twarzą czerwono-śniadą i plamistą, jak dojrzała dynia bucharska.
— A gdzież twoi strzelcy? Nie słyszałeś sygnału!?
— Trochę ich jest! — mruknął, kiwając głową za siebie, gdzie stało kilkunastu wyprostowanych drabów.
— A reszta?
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/13
Ta strona została przepisana.