Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/132

Ta strona została przepisana.

scyśmy grzeszni... wszyscyśmy słabi!... Bóg jednak jest miłosierny! Przebacz im!... — szeptała gorąco.
— Tak, oni są ciemni i zaślepieni i dlatego nie rozumieją innej mowy, jak siła... Cóż ja na to poradzę?...
— Poradzisz... Stracisz może więcej czasu, więcej będziesz miał zachodu... Trudów i kłopotów przybędzie ci, ukochany, ale... wszak sam mówiłeś mi, że wolność łagodzi i uszlachetnia. Ach, niech nie leje się więcej już krew... Przynajmniej z twej... ręki!...
Pochyliła się nad nim, starając się zajrzeć mu w oczy, i pozwoliła mu w tem zbliżeniu całować swe dłonie. Wtem drgnęła i usunęła się gwałtownie.
W korytarzu zadudniły szybkie kroki, i szarpnięte drzwi kajuty otwarły się szeroko; z ciemnej ich głębi wyjrzała blada twarz Stiepanowa.
— Tam się rżną... a wy... tu... W ładnem miejscu kryjesz się, Beniowski... z tą... tu... która... po... trupie ojca...
— Milcz, na Boga... lub... będzie to twoje ostatnie słowo!... — krzyknął Beniowski, zasłaniając Nastazję przed szaleńcem.
— Ladacz-ni-cca!... Nie-rząd-ni-ca!„. — sy* czał Stiepanow. — Ścierka ma-ry-nar-ska!
— Beniowski... Beniowski!... Gdzie Beniowski?... — rozległy się ztyłu wołania.
— Bywaj tu!...
— Gdzie?