Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/144

Ta strona została przepisana.

— Nie. Pilne jeno dać na nich baczenie... A ludziom zwiększyć robotę!... Niech myją pokład, jeżeli niema nic innego. Niech suszą i skręcają sznury, łatają żagle, czyszczą bloki... Niech mają pełne ręce zajęcia!...
— I przy zajęciu mogą gadać, nawet łatwiej!... A będą szemrać, że praca ciężka i bezużyteczna, gdyż statek i tak przecie zostanie dla reparacji i utkania szpar wywleczony na ziemię!...
— Zrób, jak mówię! Zrób, proszę!... Spróbujemy... Nie chcę używać srogości.
— I ja nie chcę! westchnął Chruszczow.
Wypędzono całą załogę na pomost. Dzień, choć chmurny, był przyjemny; statek prawie bez kołysania mknął ku połyskującemu srebrem widnokręgowi, gdzie wydęte białe obłoki spoczywały ciepłemi piersiami na zwierciadlanej toni. Oficerowie, według zlecenia Beniowskiego, gęsto przechadzali się wśród pracujących majtków, robiąc im uwagi, udzielając wskazówek.
Rychło zapanowała wesołość i rozległy się żartobliwe opowiadania i gadki o niewieścich wybiegach i ich zdradliwościach; wreszcie kozak Gałka zaśpiewał ochrypłym basem na dziobie statku, aż zadudniły oba pokłady okrętu:
— „Pośrodku jasnej świetlicy...“
— „Oj, po samym jej środeczku!...“ — podchwycił chór majtków.
— „Stoi łoże z kości słoniowej!...“