Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/149

Ta strona została przepisana.

— Szkoda, naczelniku, że jej już niema! Mniej mi ona dolegała, niż brak twardego gruntu pod nogami!... Człek od trzydziestu zgórą lat nie używał kołyski!...
— Wszyscy, widzę, tęsknicie do ziemi!... Będziecie ją mieli, tylko patrzeć!
— Co powiedział? Co?... — pytali, otaczając Urbańskiego.
— Powiedział, że ziemi ino patrzeć!...
— Ziemia, ziemia!... Gdzież ziemia?... — zaszemrano na pokładzie, ale wartownicy na bocieńcu milczeli. Czerwone światło zachodu przerwało nagle rzędy chmur na widnokręgu; wąska, purpurowa zorza zalśniła nisko nad złuszczonemi, szaremi wodami, barwiąc je krwawo. Gasnący dzień przed skonem podniósł na chwilę ciężką, ołowianą powiekę.
Beniowski wszedł do swej małej kajuty, chwilę postał nad stołem, gdzie bielały w zmroku rozłożone mapy, poczem lunetę położył, odzież na sobie poprawił, włosy przyczesał i wyszedł ponownie na korytarz. Rzucił okiem na przycichły pokład i skierował się ku mieszkanku Nastazji. Ale przed samemi drzwiami zawahał się i po krótkim namyśle zastukał zamiast do niej do Bielskiego.
Nie zaraz mu otwarto; z początku dosłyszał w komnatce szepty, westchnienia, jakby płacz stłumiony, poczem dopiero konfederat zapytał zupełnie blisko przeze drzwi: