Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/150

Ta strona została przepisana.

— Kto tam?...
— To ja, Beniowski!...
— Aha! Proszę bardzo!
Stuknęła zawora i w szarej wieczornej półświatłości ujrzał pochyloną w ukłonie figurę starca.
— Któżto jest u ciebie?... — spytał Beniowski, wskazując ruchem głowy na postać człowieka skulonego na skrzynce pod luminatorem z twarzą zakrytą dłońmi.
— Stiepanow...
— Czy chory?...
— Nie!...
Beniowski chciał się cofnąć, ale w tej chwili Stiepanow sunął ku niemu i ukląkł przed nim, prawie upadł na podłogę.
— Łaski!... — wołał, wyciągając ręce. — Łaski!... Puść mię do niej!... Muszę ją zobaczyć!... Muszę przebłagać!... odwołać!... Przeklęty język mój, mój wróg! Niechby go wyrwał nareszcie oprawca!... Ale zmącił się mój umysł, gdym was ujrzał!... Ale teraz jużem się przezwyciężył... Kochajcie się, miłujcie!... Niech ona tylko będzie zdrowa, niech mię wysłucha, niech przebaczy... O nic więcej nie proszę!... Potem choć w morze skoczę!... Usunę się z waszej drogi, nieszczęsny!... Ach, pocóż, pocóż opuściłem kraj wygnania, by stokroć większą karmić się tutaj katuszą!... Tu... tu... o wątłą przegrodę ode mnie... pieścicie się... kochacie się... Ale niech tam!... Widać Bóg nie chciał... abym... Rad je-