cych sunęły ku środkowi, poczem stamtąd rozbiegły się wraz na boki statku ku drabinom sznurowym, aby piąć się na reje, podbierać i zwijać żagle, podczas gdy inni odwiązywali szuty, luzowali i opuszczali zwolna drerepy. A jeszcze inni skoczyli na dziób statku, na samą kratę plichty, gdzie leżały wielkie zwoje kotwicznej byty. Nie szło to zbyt składnie, gdyż wielu było nieprzyuczonych do żeglarstwa, ale obrotu dokonano i rychło plusk wody oraz suchy łomot rozwijającej się z kołowrotu liny oznajmił, że kotwica rzucona. Statek drgnął, zakołysał się, obrócił bokiem do swego biegu i stanął jak wryty wśród cichnących dokoła toni. Siwe, zimne mgły szerokiego morskiego oddechu ogarnęły jego korpus, a dwie ławice burego piasku wynurzyły się z obu jego stron w igraniach fal, jak grzbiety ogromnych, śpiących wielorybów. Gdzieś zdala, z poza nich, z bezbrzeża mierzchnącego Oceanu dobiegał miarowy, szklany łosskot.
— Lody! — szepnął do Urbańskiego stojący u bugszprytu na wachcie majtek. — Ale się tutaj do nas w nocy nie dostaną! Miałko! Dobrze wybrał, psia jucha, Beniowski. Stoimy jak raz w przebiegu między dwoma mieliznami, jak w porcie, a w razie szturmu i ujście rzeki niedaleko! Można spać spokojnie. I skąd on to wszystko wie, niby tutejszy?
— Ba! Wiadomo, konfederat... Cóż to on mało umie? Z sobą go równać chcecie, chamy? —
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/16
Ta strona została przepisana.