— Cóż, lepiej ci, kochana?... — spytał Beniowski, siadając na zydelku koło łoża Nastazji.
— O, znacznie lepiej!... Jutro już będę pewnie zdrowa!... W tem powietrzu taki balsam... Czuję, jak przenika mi w piersi... jak je goi i leczy, niby głaszcze!... Będę zdrowa!... Już jestem zdrowa... Nie troszcz się o mnie, doprawdy!... Cóż, statek bardzo ucierpiał od lodów?...
— Nadspodziewanie mało!... Boki miejscami pomięte i podrapane, ale nigdzie dziury nawylot!... Wprost łaska boska!...
— A stąd już pójdzie pewnie dobrze?... Morze otwarte... Co?
Beniowski westchnął.
— Napróżno straciliśmy czas!... Pozostało do przebycia tyleż prawie, co po wyjściu z Bolszej... Cały Ocean wpoprzek do Japonji, a drugie tyle stamtąd do osad europejskich...
— Więc cóż?... Kiedyż ruszamy?... Poco zwłóczyć... — szeptała gorączkowo.
Ogarnął ją smutnem spojrzeniem.
— Nie wiem!... Trzeba będzie się jednak trochę zatrzymać... ryb nałowić... upolować zwierzyny... — mówił wolno. — Meder również radzi to ze względu na chorych...
— Tylko nie ze względu na mnie, proszę cię!... Zabolałoby mię to niezmiernie... Niech już nie mam więcej wyrzutów...
— Ależ nie!... Ależ nie!... Zapominasz, że mamy dziewiętnastu chorych... Leżą w tamtym, ot, namiocie...
Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/162
Ta strona została przepisana.