Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/168

Ta strona została przepisana.

wiło o dolegliwą ckliwość, o wymioty i zawrót morski; inni musieli wciąż na pokładzie, na rejach pilnować lin, żagli i masztów, wiązać i umacniać wciąż luzujące się od rozruchu działa i inne ciężary, oraz naciągać liny masztowe.
Błogosławili jednak Boga, że nie mieli tym razem walki z lodami i śniegiem, że wiatr, choć przejmujący, nie mroził sznurów, nie naledził okrętu. Ku wieczorowi wszakże zaczął siec deszcz i od wichru taka powstała przejmująca wodna kurniawa, iż żeglarze drżeli od zimna na swych stanowiskach, nie gorzej jak w śnieżycę. Tłuczony bałwanami okręt zaczął znowu przeciekać, puszczono w ruch pompy. Ludzie jednak już się byli trochę wzwyczaili do morza i nie sarkali, jak przedtem.
Najgorzej było w nocy; zwykle wtedy czuwał sam Beniowski, gdyż zważając na bliskość wysp, bał się, aby okręt nie wpadł niespodzianie na rafy, lub nie został wyrzucony na brzeg.
Niewiele wprawdzie i on mógł pomóc swą sztuką, gdyż pokładający się na bok statek często nie słuchał rudla, a z żagli używać można było dla narębności wiatru jeno małego klina przedniego, lecz obecność naczelnika zawsze dodawała załodze otuchy.
Tak przemęczyli się dni czworo. Dopiero piątego dnia ucichła niepogoda; w otwory porwanych, zrzedniałych chmur wyjrzało błękitne niebo i blask złoty słońca zalśnił na zmodrza-